Ranczo przeżywa swój renesans. Dlaczego to najbardziej niedoceniony polski serial w historii?

Są takie książki, filmy i seriale, ubóstwianie których napotyka na niedowierzanie wśród bliskich i znajomych. Takim serialem od zawsze było „Ranczo”: serial, który pokochałem za lekki humor osadzony w realiach prostej polskiej wsi, a który zatrzymał mnie przy sobie na dłużej po tym, jak zdzielił mnie po twarzy obuchem z napisem „Polska”.

Wilkowyje – oto świat tragiczny, okrutny, wysysając z człowieka całą energię, do którego jednocześnie tęskni się jak do matycznej piersi.

Co trafia na Netflixa, trafia też do serc widzów. Coś w tym jest, jednak nie mylmy przyczyny ze skutkiem – serial „Ranczo”znalazł się na Netflixie po prostu dlatego, że jest bardzo dobrą produkcją. Nawet jeśli zbywaną uśmiechem politowania przez niektórych.

„Ranczo” opowiada historię wsi Wilkowyje – fikcyjnej, a jednak jakże znajomej. Miejscowość osadzona gdzieś na pograniczu Podlasia i Lubelszczyzny, początkowo senna i peryferyjna, ożywa wraz z przyjazdem Amerykanki polskiego pochodzenia – Lucy. Ożywa, ale czy się zmienia? Nieszczególnie.

Jacy jesteśmy?

O sile serialu decyduje w dużej mierze właśnie tło w jakim został osadzony. Mamy tu zderzenie polskiego marazmu z energią kogoś z zewnątrz, dziesiątki charakterystycznych postaci, każda będąca sama w sobie karykaturą jakiejś części społeczeństwa. Mamy tu romanse, miłość szczęśliwą i nieszczęśliwą, zdrady, bogactwo, biedę, pierogi, kozy i sztukę.

O niebo trudniej jest przetrawić ten serial, kiedy konsumujemy go jak fredrowską komedię. Kiedy śmiejemy się z ekranowej ludzkiej głupoty, uświadamiając sobie powoli, że tacy właśnie jesteśmy.

Mamy w końcu braci bliźniaków – jednego będącego proboszczem, drugiego wójtem-ateistą. I mamy mnóstwo polityki. Wszystko to podlane polskimi przywarami i nielicznymi – jak się okazuje – zaletami. I tragicznie smutne jest to wszystko po ostatecznym wymieszaniu.

Ilona Ostrowska, serialowa Lucy

„Ranczo” można oglądać na dwa sposoby. Może to być lekki, niezobowiązujący kabaret. Zabawne kwestie panów z ławeczki, podrygi Pietrka czy docinki Michałowej w zupełności wystarczą widzowi, który szuka lekkiej komedii i prawdopodobnie zapewnią trochę śmiechu.

O niebo trudniej jest przetrawić ten serial, kiedy konsumujemy go jak fredrowską komedię. Kiedy śmiejemy się z ekranowej ludzkiej głupoty, uświadamiając sobie powoli, że tacy właśnie jesteśmy. Czekamy na rozwiązanie fabuły odcinka, które w końcu nadciąga. Bohaterowie dostają nauczkę, jednak wszyscy doskonale wiemy, że przy najbliższej okazji wydarzenia te się powtórzą. I tak w kółko. I tak od wieków.

A jedynym pocieszeniem, jakie twórcy serialu nam przynoszą, to że mimo całej tej podłości potrafimy jako społeczeństwo działać razem, gdy sytuacja jest kryzysowa. Wójt ramię w ramię z proboszczem może walczyć z zawziętą prokuraturą, skłóceni sąsiedzi razem szukają zaginionych dzieci.

Bardziej nas twórcy dobić nie mogli – pokazują bowiem, że naszą jedyną zaletą jest to, że po tym jak wbijemy komuś nóż w plecy, potrafimy okazać współczucie, a może nawet i zaoferować pomoc. Albo że potrafimy się nie kłócić, gdy nie mamy już nic do stracenia. To rodzaj zalety, który nie jest żadnym pocieszeniem, a tylko uwidacznia wady.

Gorzko, gorzko…

Twórcy serialu podjęli świetną decyzję, by uniknąć pokusy atakowania konkretnych osób, a krytykować uniwersalne postawy i ludzkie zachowania. Dzięki temu dziś możemy przymierzyć postać Czerepacha czy Kozioła do konkretnych polityków, ale będziemy to mogli zrobić też za 20 lat, gdy rządy się zmienią.

Zresztą, obraz społeczeństwa, jaki Ranczo prezentuje to nie tylko polityka i polityczne poglądy. To także głęboko zakorzeniona niechęć do zmian, podejrzliwość, ludzka zawiść, a nade wszystko – będąca czynnikiem sprawczym wszystkich innych problemów – przeraźliwa głupota.

Ludzka głupota sprowadza klątwę na każdego, kto nie chce się głupocie poddać.

To właśnie ludzka głupota, jak ta zionąca z fabuły serialu, jest w dzisiejszej Polsce tym, co powoduje najwięcej szkód, czymś co zniewala, co przeraża. Z głupoty wynikają współczesne problemy ze wzajemnym zrozumieniem się; głupcy nie chcą zrozumieć, nie potrafią zrozumieć, a używając mechanizmów ukazanych w serialu  dostają się na front – czy to w polityce, czy w mediach, czy w każdym innym aspekcie życia – i wdrażają w życie swoje rządy głupoty.

Wiedzieć o tym to jedno, a naocznie widzieć jakie to niesie konsekwencje w życiu konkretnych ludzi – to drugie. I dlatego uważne obejrzenie „Rancza” od pierwszego do ostatniego odcinka może być jak cios w potylicę. Oto bowiem widzimy jak jednostki próbujące działać dla dobra ogółu są na setki sposobów zatrzymywane. Zamiast medalu otrzymują utrudnienia, oskarżenia; spotyka je zniechęcenie, złość, wykluczenie. Ludzka głupota sprowadza klątwę na każdego, kto nie chce się głupocie poddać.

I żaden z tego typu wątków nie ma szczęśliwego zakończenia. Co najwyżej sprawy przygasają, czy to za sprawą państwowego urzędu czy rozporządzenia z ambony.

Paradoksalnie, alkoholicy z ławeczki to bohaterowie najmniej moralnie niepokojący. Ich postawa jest prosta, ich grzech zerojedynkowy. Profsowa, CC BY-SA 4.0

Serial nie bez wad, ale…

Uwaga, ten akapit zdradza wątki z fabuły

Skupmy się chwilowo na samym serialu, a nie na głębokim poczuciu beznadziei, jakie zostawił w mojej duszy. Nie jestem znawcą telewizji czy kina, a zwykłym odbiorcą. I jako odbiorca oczywiście widzę pewne – nazwijmy to – „niedociągnięcia” fabularne. Jest to zjawisko będące grzechem wielu serialu emitowanych przez wiele lat.

Chodzi mi głónie o awans społeczny wszystkich bohaterów – niemal wszyscy dorobili się, spełnili na swoim polu, awansowali. Bracia bliźniacy z wiejskiego proboszcza i prostego wójta zostają biskupem i prezydentem RP. Gmina Wilkowyje ma już Internet, równe drogi, samych biznesmenów, malarzy i gwiazdy muzyki za mieszkańców. Pozostała część Wilkowyjan zasiada w rządzie, a cała partia PPU wywodzi się z jednej gminy.

To są oczywiście problemy fabularne wynikające ze stażu serialu, ale zapewne – jak się domyślam – także z faktu, że niepewna była jego przyszłość. Scenarzyści szykowali się więc na fakt, że dany sezon może być tym ostatnim serwując nam zjawiskowe wydarzenie na jego finał, a cóż może być bardziej zjawiskowego niż Michałowa omdlewająca na wieść, że jej proboszcz będzie teraz „eminencją”.

… ta obsada!

Z punktu widzenia widza-laika (poza fabułą) obsada to najmocniejszy punkt tego serialu. Jeśli kiedyś podobało Ci się, co aktorzy wyczyniali w „Miodowych latach”, to dobra wiadomość jest taka, że łatwiej wymienić kto z „Miodowych lat” nie gra w Ranczu niż na odwrót. Mamy tu Cezarego i Katarzynę Żaków, Artura Barcisia, Dorotę Chotecką, Martę Lipińską, Leona Niemczyka,  Sylwestra Maciejewskiego… Ba, epizodycznie pojawia się nawet Kurski.

Cezary Żak odgrywa podwójną rolę księdza i wójta.

Mamy tu również świetne kreacje innych mniej lub bardziej znanych aktorów, z których warto wymienić przede wszystkim nieodżałowanego Pawła Królikowskiego jako Kusego, Magdalenę Kutę jako Lodzię, Arkadiusza Nadera jako aspiranta Staśka, bezbłędnego Wojciecha Wysockiego jako doktora Wezóła…

W sumie poza nielicznymi wyjątkami prawie każda postać zagrana jest popisowo. W dużej mierze dzięki temu, że są to postaci charakterystyczne, ale i tak aktorsko serial stoi na bardzo wysokim poziomie.

Polityka nasza codzienna

Kreacje aktorskie są tu ważnym czynnikiem. Zagrane w większości w sposób bardzo charakterystyczny, wręcz karykaturalny, ale jednocześnie na tyle wyważone, że możliwe do uwierzenia.

Autorzy serialu stworzyli kocioł w którym mogą ugotować wszystko.

Tak skonstruowane postacie knują więc intrygi i próbują się z nich wyplątywać. Autorzy serialu stworzyli kocioł w którym mogą ugotować wszystko. Losując dowolną stronę w słowniku ludzkich nikczemności i podłych zachowań, mogliby wylosowane hasło bez problemu umieścić w stworzonym przez siebie świecie i mieć co najmniej kilka postaci, które z zachowaniem realizmu mogłyby do prezentacji danego zagadnienia zostać zagospdarowane.

Serialowy dom Wójta (faktycznie w miejscowości Latowicz)

I z tej właśnie możliwości, z tego kociołka, w którym uprażyć można każdy aspekt ludzkich zachowań, scenarzyści świetnie korzystali. Zaglądali do zagrody, do naszych sypialń, do naszych domów, na nasze ulice, do naszych miejsc pracy, szkół i urzędów. Zaglądali też na salony, do sejmowych kuluarów, gabinetów, ambasad. Zajrzeli do diecezjalnych pałaców i pod rozpadające się strzechy. I pokazali, że niezależnie czy pijemy tanie wino pod sklepem, czy nosimy jedwabne szaty – rządzą nami te same schematy.

Serial świetnie pokazuje politykę w skali makro – jednym z głównych wątków fabularnych jest przecież wielka kariera prowincjonalnego, skorumpowanego wójta. Pokazuje on, jak na skutek machlojek i politycznych zagrywek polityczne wpływy błyskawicznie rosną, niczym w bardziej nikczemnej i brutalnej wersji Dyzmy. Wójt awansuje w końcu na szczyty władzy, mimo że nie ma absolutnie żadnych ku temu kompetencji, a jedynym argumentem w starciu z oponenentami jest siekiera. I choć trochę zbyt szybka, ta kariera jest niestety absolutnie do uwierzenia.

Ukazane schematy to metapolityka. Tak samo procesy te działają w pracy, tak samo w domu, tak samo w każdym kontakcie ze społeczeństwem. Nie liczy się co się robi, ale co się obiecuje. Ważne ile z kogoś wydusisz, jak bardzo kogoś wykorzystasz i jak bardzo bezwzględny będziesz. Jest to jedyna forma przetrwania, a na pewno jedyna droga do „sukcesu”.

Bez nadziei

Szanuję twórców serialu przede wszystkim za szczerość. Nie tylko dlatego, że pokazują nam prawdę o nas. Przede wszystkim dlatego, że nie dają nam żadnej złudnej nadziei. Nie ma happy endów.

Owszem, widzowie skupieni tylko na fabule otrzymali to co chcieli – każdy wątek został w ten czy inny sposób rozwiązany. Bohaterom żyje się lepiej, bo więcej zarabiają, wybudowali domy, marskość wątroby nie strawiła ich jeszcze od siedzenia na ławeczce pod sklepem. Ale zło, fatum wiszące nad tym społeczeństwem utrzymuje się tak, jakby 10 sezonów wydarzeń nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

Szanuję twórców serialu przede wszystkim za szczerość. Nie tylko dlatego, że pokazują nam prawdę o nas. Przede wszystkim dlatego, że nie dają nam żadnej złudnej nadziei. Nie ma happy endów.

Biedna Lucy Wilska nie otrzymała drugiej szansy, by spróbować cokolwiek zmienić. Brutalny świat zniszczył w niej chęć działania. Ludzie zwykle pocieszają się w takich momentach, że to przecież nie koniec świata. Jeszcze będzie dobrze.

Otóż nie będzie. Paweł Królikowski, odtwórca roli Kusego zmarł, a bez mądrości i ciepła tej postaci nic nie byłoby takie samo.

Nie powstaną nowe odcinki serialu „Ranczo” a Lucy nie spróbuje raz jeszcze naprawić świata. Zostaliśmy sami z gorzkim posmakiem w ustach i uczuciem, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak bezsilni.

Serialowy dworek wrócił w ręce prywatnych właścicieli i przysypał go śnieg. Lucy, Kusy i Hotdog to fikcja która rozpłynęła się wraz z końcem serialu. Pozostało przytłaczająca świadomość, jak prawdziwe było jego przesłanie.
Jolanta Dyr, CC BY-SA 3.0 , via Wikimedia Commons

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.